czwartek, 27 marca 2014

Powroty:



Poczułam się jakbym miała czternaście lat. Czasy gimnazjum i namiętne wypożyczanie książek. Nie potrafię przytoczyć nawet prowizorycznej liczby stronic przeczytanych w przeciągu około jednego półrocza. Jedną [z dwóch] poważniejszych przyczyn mojego opuszczania lekcji były - PARADOKSALNIE - książki właśnie.
Czytane w pozycjach siedzących, stojących, leżących. W czasie nauki matematyki, polskiego, geografii, fizyki, chemii, angielskiego, biologii (...)
Były grube, cienkie, takie, które mieściły się do małej torebki, czy też formatu A4, niektóre były bardzo stare, niektóre nowe w pięknych, kolorowych okładkach. Przez krótki okres nie chodziłam do szkoły, nie spałam, nawet rzadko jadłam. Śmiejemy się teraz z mamą z tego, kiedy sobie to wspominamy, albo komuś właśnie opowiadamy tą historię; dostałam szlaban na czytanie książek, jakakolwiek próba wrócenia do mojego romansu z nimi miała skończyć się ich podarciem i wyrzuceniem, niezależnie czy jest pożyczona od kolegi czy miejscowej biblioteki - ja musiałam się z tego tłumaczyć. Mimo że wszystko co zakazane smakuje najlepiej, a ja zawsze byłam inna, moją przygodę z książkami skończyłam na tamten czas. Miałam długą przerwę, gdzie z brzydliwością patrzyłam nawet na lektury szkolne. Nie dlatego, że 1/3 z nich była fatalna. Po prostu nie chciałam w swoim życiu książek (co jednak mnie nie skłoniło do nauki, jak przystało na gimnazjalistę-DZIEWCZYNKĘ) Znalazłam inne rozrywki, takie na wyciągnięcie ręki, które były wokół mnie.
Kiedy wróciłam, nie było już takiego bum, trach, ani fanfarów, wolałam włączyć komputer, wyjść ze znajomymi, bawić się, iść na koncert. Zdarzało mi się jednak trafić na książki, co mnie w jakiś sposób uszczypnęły, trudno było mi się oderwać, mogłam płakać i się uśmiechać.
Poza wyjątkiem podstawówki, z wstydem na policzkach przyznaję że przeczytałam trzy lektury.
Zawsze sama wybierałam książki, do tej pory nie potrafię określić co kierowało (i kieruje do tej pory) wyborem. Drugi raz w życiu dostałam książkę, starą, z toporną okładką i dziwnym tytułem. O ile przeczytanie pierwszej nie sprawiało mi problemu, na tą patrzyłam z wielkim dystansem. Do otworzenia zbierałam się około miesiąca.
Po trzech stronach zaczęłam się znów czuć jak nałogowiec, poczułam się jak palacz, któremu trzęsą się rano dłonie jeśli nie zapali papierosa, albo alkoholik ze stanem poświęcenia wszystkiego co ma w życiu dla butelki alkoholu, jak narkoman, który okradnie matkę dla własnych celów, jak nimfomanka, która da się napełnić każdemu mężczyźnie; byle gdzie i byle jak.
Przebrnęłam z przyjemnością nieopisaną przez ~500 stron. Płakałam, uśmiechałam się, kibicowałam, nawet się bałam chwilami. Cyrk, magia, miłość, ból, przeszłość, pomoc, zemsta, seks, rodzina, przyjaciele. Brzmi banalnie, prawda? Mimo że książka jako kryminał jest: kiepska. Jako romans jest: zbyt ostentacyjna, a jako nowela: zbyt porywająca (nie, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, nawet nie potrafię poprzeć stanowiska)
Czuję się miło, jakoś mnie to łechta gdzieś, ale tak naprawdę to jest mi bardzo smutno, niepokojąco, kiedy czytam coś naprawdę dobrego i dopnę końca, czuję się chyba jak koło do pływania. Otworzyli mnie i mocno naciskają, powietrze ze mnie ulatuje i taka się czuję, jakby wypompowana. Z uczuć, z życia, nie wiem. To było słodkie pięćset stron, każda linijka czytana z namaszczeniem. Czuję pustkę, ale słodką pustkę. "Uczciwe złudzenia" Nory Roberts notuję bardzo wysoko, czuję jakby coś się skończyło, zamknęło. Nie chcę tworzyć wielkich teorii, nie interesuję się ludzką psychiką.
Książki się moszczą na dnie serce, bezceremonialnie, bez jakiegokolwiek pardonu. I tyle.


[właśnie tak ;p]




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz